piątek, grudnia 31, 2010

Wideo dnia #166 [WIDEO ROKU]



Może to trochę paradoksalne, że nasze wideo roku 2010 nie było wideem żadnego z jego 365 dni, ale cóż, zobaczyliśmy je tak późno, że tylko zepsulibyśmy niespodziankę. Podobny do Lo que quieras filmowy drive, prosty, ale wciąż efektowny chwyt z wciskaniem rewind, mnóstwo uroku, świetne operowanie światłem i co najważniejsze - współpulsowanie ze znakomitą piosenką.

Dënver - Los adolescentes. To nasze wideo roku. I cóż, żegnamy się z Wami wszystkimi i z duchem Waszym w roku 2010. Do przeczytania w epkowym, płytowym i piosenkowym podsumowaniu, na które zapraszamy w styczniu. A teraz już zwycięzcy:



czwartek, grudnia 30, 2010

Wideo dnia #165



UWAGA, UWAGA! Ladies and gentlemen! Harry's Harbor Bizarre is proud to present... wyczekiwaną niczym sylwestrowa kreacja Maryli Rodowicz miejską playlistę z Lizbony, która znajduje się piętro niżej. Boy, winda! i kto chce - niech sunie!






No a dzisiaj dowiedziałem się, że na Primaverze 2011 wystąpi ECHO & THE BUNNYMEN i owo ECHO zagra dwie pierwsze płyty, czyli znakomity debiut Crocodiles z przeklętego 19 "the year the music died" 80 roku oraz wydane rok później Heaven Up Here. Oznacza to mniej więcej tyle - zobaczenie na żywo ECHO & THE BUNNYMEN!!! Brak jakiekogolwiek utworu z Ocean Rain!!! Szkoda, bo to wielka płyta oraz przedmiot jednego z przedniejszych cytatów w historii muzyki popularnej, a mianowicie Macowskiego "It was our Michelangelo's David, if that's one with the arms."

Pewnym wynagrodzeniem braku Seven Seas będzie bliźniaczy gitarowy motyw w otwierającym pierwszą płytę Going Up, z całą resztą trzeba będzie jakoś żyć. Będzie za to fantastyczne Rescue



i będzie Villiers Terrace, o którym to numerze Tony Wilson (bardzo słusznie) powiedział: "to jedna z najlepszych piosenek wszech czasów". No a jeśli już o Wilsonie mowa - ostatnio obejrzeliśmy w końcu świetny film Granta Gee o Joy Division. W filmie jest scena, w której Atmosphere brzmi przez chwilę jak smerfny hit, scena gigantka, w której cudowny John Peel zapomina zmienić gramofonowej prędkości przed emisją singla.



A teraz, kontynuując nasz nienatemat, w primaverowym kontekście powiem Wam, że słuchałem sobie dzisiaj Rabbit Habbits Man Man i stwierdziłem, że to jednak kapitalna płyta eksplodująca muppetowskim poczuciem humoru, Brooksowskim wyczuciem humoru i zardzewiałą Waitsowską czułością. No a jaki to był koncert! W 2011 ma ukazać się ich nowe wydawnictwo, a brnąc w offtopa dodam tylko, że słuchałem dziś nowej płyty Destroyera i okazało się, że mój spokój był uzasadniony. Słuchałem też nowej płyty moich ulubionych Decemberists i okazało się, że mój niepokój również był uzasadniony. To na razie tyle, banuję się, klikam kciuka w dół, zgłaszam nadużycie i - jeśli byśmy się do weekendu nie przeczytali - życzę dużo dobrej muzyki. Może nie drugiego 19 "the year the music exploded" 77, ale jakiegoś solidnego rocznika z punktacją 90+ zdecydowanie tak. Pa-a!

środa, grudnia 29, 2010

AV - miejskie playlisty - Lizbona



Lizbona zasługuje na miano *czegoś* południa, tak jak Amsterdam zasługuje na miano *Wenecji północy*. To miasto górzyste, chłostające oceanicznym wiatrem, kameralne, tajemnicze, przygodowe, ale nierozbuchane. Lizbona to miasto Fernanda Pessoi i nie chodzi tu o breloki i kubeczki ze strefy wolnocłowej. Wyświechtane saudade coś jednak portugalskiego definiuje, a saudade w wykonaniu Pessoi to szczyty estetyki, kultury i ducha. Pomimo prób upupiania jego dorobku świadomemu czytelnikowi aż chce się nosić bluzę z cieniami jego heteronimów i szczerzyć zęby, gdy okazuje się, że w "Nowych kronikach wina" artystę cytuje Bieńczyk. Jasne, można z przekąsem cytować za Kunderą "Kafka was born in Prague" i dodawać "Pessoa was born in Lisbon", ale lektura "Księgi niepokoju" nakłada niezwykłą warstwę na obcowanie z tym miastem. I tak jak najbardziej dającą się pokochać metropolią jest Madryt, najbardziej soczystą Barcelona, itd. itd. itd., tak Lizbona (może ex aequo z Walencją) jest miastem najbardziej przytulnym. Dla poszczególnych osobowości Pessoi pewne jej fragmenty stanowią absolutnie stały ląd, punkt zaczepienia i latarnię morską. Dla samego autora były to być może ogrody Estrela mieszczące się tuż przy domu, w którym zamieszkał. Dla Bernarda Soaresa jest to Rua dos Douradores. Dla innych i dla nas: wszystkie pozostałe kolejki, ujścia Tagu, punkty widokowe, genialne wina wszystkich regionów, elevadory, babeczki śmietankowe i babeczki piwne, żółte tramwaje, które dziś mają fantastyczne muzeum, Belemy, Baixe, Chiada, Alfamy i wszystkie części biało-granatowego kalejdoskopu. Lizbona pombalowska, czyli potrzęsienna, ale nie współczesna (tj. stara i modernistyczna, nie peryferyjna - stadionowa czy blokowa) jest dla przyjezdnego hotelem z początku "Roku śmierci Ricarda Reisa" Saramago - częścią stałą i wieczną - suchą, oświetlaną ciepłym światłem wyspą na morzu mgły i wilgoci. Bardzo w stylu kojących harmonii na pierwszej płycie Noah Lennoxa i bardzo w stylu radości z lektury miejskiego przewodnika autorstwa Pessoi, który prowadzi nas po Lizbonie gdy już "opuścimy statek".

1) PANDA BEAR - Bros (albo jeszcze lepiej w wersji Bros live at ZDB, Lisbon)

Smakuję - nawet pośród codziennych zajęć - to przeczucie bezczynności, które niesie ze sobą sama ciemność, bo ciemność to noc - a noc to sen, dom, wyzwolenie.



+ z okazji zakupów w sklepie niezwykle miłej Fernandy Pereiry:



PANDA BEAR - You Can Count On Me

2) ANIMAL COLLECTIVE - College

Szlachetna jest nieśmiałość, chwalebna jest nieumiejętność działania, wspaniała jest niezdolność do życia.

3) DESTROYER - Watercolors Into the Ocean (na cześć portugalskich przylądków)

Otoczenie jest duszą rzeczy.



4) DAVID BYRNE - What a Day That Was

Dwa, trzy dni przypominające początek miłości.

Zakończył się ten dzień, to, co z niego pozostało, unosi się w oddali ponad morzem i umyka, zaledwie kilka godzin wcześniej płynął Ricardo Reis przez te wody.



+ płytowe połowy:

TALKING HEADS - The Lady Don't Mind
TOM TOM CLUB - Under the Boardwalk

+ re-odkryty przez Byrne'a TOM ZE - eksperymentujący tropikalista (bardziej tropikalnie kilka numerów niżej),

+ w związku z występem Toma Waitsa i Davida Byrne'a w Until the End of the World Wendersa (w którym to filmie kino Eden na placu Restauradores gra rosyjski hotel!) - coś MADREDEUS z jego Lisbon Story albo jakieś zabłocone, wampiryczne klimaty z Black Rider Waitsa w nawiązaniu do zamku w Sintrze. You choose.

5) LUIS COSTA - Verdes Anos

Poranny czas miasta.

Luisa poznaliśmy po przesłuchaniu zakupionej podczas naszej pierwszej wizyty w Lizbonie płyty Novos Talentos FNAC 2008. Zagrał najlepiej z debiutantów, a do tego okazał się człowiekem bardzo sympatycznym i artystą bardzo płodnym. Graliśmy go w radiu LTB (jechał z nami tramwajem 28) i gramy go cały czas, wspominaliśmy o nowych świetnych EPkach oraz o zespole You Can't Win Charlie Brown, wspomnimy raz jeszcze podczas podsumowania 2010. Po dłuższym zastanowieniu wybrałem Verdes Anos, ale dla zainteresowanych dodatkowo:

- całe najlepsze w dyskografii Short Fleeting Moods,
- nowe Layered, np. Wide:

Luís Costa - Wide by cakesandtapes

- coś z dostępnych na majspejsie płyt wcześniejszych.

6) + ze świeżych "nowych talentów FNAC" - COCHAISE - Porquê

myspace

7) CAETANO VELOSO - Clarice

Pisaliśmy już o Veloso przy okazji tropikalnego widea i przewodnika po Guinchu, ale o Kajetanie i jego debiucie nigdy za wiele i na pewno będziemy się jeszcze nad nim rozpływać. Ta płyta jest jednocześnie burżujskim balem i uliczną popijawą, filmem noir i kolorową wizją spod znaku magical mystery. Genialna kompozycyjnie i rewelacyjna klimatycznie, z timingiem godnym mistrza, bezbłędną kompozycją i kapitalnym wyczuciem. Beatlesowska i brazylijska (śpiewana tym jeszcze dziwniejszym portugalskim) do granic - naraz!

+ Estranha Forma De Vida z Fados Saury:



A ze znakomitej składanki wytwórni Soul Jazz Records jeszcze:

8) GAL COSTA - Tuareg

Do pokoju wciska się świeże powietrze, wilgotne od wiatru, który przemknął nad rzeką, rozbija stęchłą atmosferę jakby brudnych ubrań w zapomnianej szufladzie.



9) THE SMITHS - Some Girls Are Bigger Than Others

zamiast techno z paskami z głośników samochodu w środku nocnego Chiado (podróż nr 2)

+ z zasłyszanych i słuchanych: THE FUTUREHEADS przypadkowo zapętleni podczas nocnej podróży madryckim autokarem (podróż nr 1).

10) MANSUN - Six

I przestaję pisać, ponieważ przestaję pisać.





cytaty pochodzą z "Księgi niepokoju" Fernanda Pessoi oraz "Roku śmierci Ricarda Reisa" Jose Saramago.

sobota, grudnia 25, 2010

Wideo dnia #164 [christmas card]

Under pressure? To na ukojenie z wideobootlegu Burma Shave lub, jeśli wolicie, z audiobootlegu Romeo Bleeding - Silent Night / Christmas Card From A Hooker In Minneapolis. Łamiemy się papierochem i przepijamy kawą.



środa, grudnia 22, 2010

Wideo dnia #163 - Grzegorz Ciechowski



Dziś wypada dziewiąta rocznica śmierci jednego z najlepszych i najbardziej inteligentnych polskich muzyków, tekściarzy i producentów.

Gdy zaczynaliśmy grać, nadchodziła nowa fala - The Stranglers, Patti Smith, Television, Talking Heads. Być podobnymi do nich, znaczyło wyzbyć się wszelkich muzycznych ozdobników - precz ze skalą bluesową, precz z instrumentalnymi popisami! Zespół musiał działać jak maszyna.



Podobała mi się nowa fala, bo najważniejsza w niej była emocja, grać mógł właściwie każdy, wystarczy, że rok, dwa pracował przy instrumencie. Liczyły się tylko pomysły i sposób ich artykułowania.


wtorek, grudnia 21, 2010

Wideo dnia #162



Hmm... ale co to był za koncert to ja Wam teraz nie powiem. Wiem, że w Barcelonie i wiem, że w [2], cóż, wielka mi podpowiedź. No nic, w każdym razie przyszliśmy tam i po wymianie uprzejmości ze zluzowaną jak zawsze ochroną mieliśmy wchodzić, a tu pojawia się Jana Hunter i chce ognia, więc co było robić - dałem i sam wyciągnąłem pogniecionego marlbora. Popaliliśmy i poszliśmy - ona na, ja pod scenę. Pamiętam, że chciałem potem przekuć to wspomnienie w jakiś lans light, ale koncert Jany był jedynie poprawny, a gwiazda chyba wspaniała, potem pewnie jakieś zgrywanie bootlegu, jakaś ostrzejsza degustacja ribery, coś i o myśliwej cisza.

Aż tu nagle (w lipcu)



Lower Dens

, nowy zespół Jany, debiutuje dobrą płytą zatytułowaną, uwaga, Twin-Hand Movement. Polskie więzienia przepełnione są jak jelcze-ogórki spóźnione przez śnieg, więc ze spokojem przypominam, że trwa rok bliźniąt. No i cóż - estetyka artystów raczej para, za to w warstwie dźwiękowej jest bardzo przyjemnie, ale hmm... co to był za koncert to ja Wam teraz nie powiem.

PS Dobra, pod względem retorycznym rujnuje to całkowicie powyższą notkę, ale już Wam powiem, że poszukałem i to było *to* Beach House.

piątek, grudnia 17, 2010

Wideo dnia #161 [z ostatnich przesłuchań]



TWIN SISTER - Color Your Life

Bardzo fajna EPka. Aż żal, że po kilku świetnych momentach ląduje z lekkim podparciem. Zawodzi głównie końcówka - Galaxy Plateau jest zbyt miałkie na samodzielny numer i przydługie na intro do zamykającego całość Phenomenons. Ale płyńmy od początku. Wszystko zaczyna się długą wzbierającą falą, wbrew tytułowi, spranych muzycznych barw. Nie chodzi o odtwórczość, raczej o atmosferę, bo to właśnie klimatyczne smaczki stanowią bakalie tej małej płyty. Start Lady Daydream brzmi jak zagubiony skarb z Virgin Suicides Air, start Milk&Honey jak któryś z błotnych numerów Waitsa. Ogólny atmosfer to jednak przemoknięty dream pop z szemrzącym (ale nie szemranym) tłem i wokalem na pierwszym planie. Estrellą Twin Sister jest bowiem Andrea Estella, która jednym wersem potrafi wbić kawałek na wysokie miejsce listy utworów roku. W kapitalnym, najlepszym w zestawie All Around and Away We Go robi to, co np. Stina Nordenstam w równie zimowym Get on with your life. Za jednym wokalnym hookiem wywołuje skrajne emocje - palącego podniecenia i błogiego ukojenia i naprawdę zazdroszczę Wam momentu usłyszenia tego numeru po raz pierwszy. Po świetnej płycie Twin Shadowa i Color Your Life Twin Sister powiem coś, za co pewnie można pójść do więzenia. To był dobry rok dla bliźniaków.



LAS ROBERTAS - Cry Out Loud



Jeśli ktoś nie lubi brudnego szumiącego garażowego dziewczęcego grania z dużym ziarnem może nie słuchać i nie czytać. Kto lubi, polubi Las Robertas za bezpretensjonalność, treściwość i możliwość lansu na mieście, bo how cool jest słuchać lo-fi panien z Kostaryki. Po pierwszych przesłuchaniach Las Robertas przegrywają na punkty i z Dum Dum Girls i z Best Coast i z Vivian Girls, ale fakt, że grając w stylu bardzo podobnym i ostatnio bardzo popularnym nadal mogą się podobać i nęcić zasługuje na wyróżnienie. Do lata, do lata, do lata poczekać z braniem na uszy w miasto. W zimie brzmi nie na miejscu.

THE FRESH & ONLYS - Play It Strange

Niby bez przełączania, ale głównie z lenistwa. Płyta, która skojarzyła mi się z Midlake grającymi przed The National. Niby w miłym przygodowym (lasy, góry, morza, ogniska) klimacie, ale często nudnawo i na średnim poziomie kompozycyjnym. Obleci, ja natomiast odpalę sobie Dodos albo poczekam na nowe Fleet Foxes.

TRIÁNGULO DE AMOR BIZARRO - Año Santo

Króciutka płyta łamiąca obietnicę świetnego utworu numer jeden - De la monarquía a la criptocracia. Wygrzane to i w miarę do rzeczy, ale bez polotu i hooków. Poza tym wydaje mi się, że to "bizarre" odnosiło się do "triangle", nie do "love", ale - no sami widzicie - już nie piszę o samej płycie.





W kolejnych przesłuchaniach m.in. Japonia: Nisennenmondai i Soutaiseiriron. To jednak w przypływie wolnego czasu i już po (tak, tak) lizbońskiej playliście. W międzyczasie nadal kochamy się w Dënver oraz, po ostatnich Primaverowych zapowiedziach, ćwiczymy jeszcze tegorocznego Grindermana (Cave w Hali Ludowej to było coś...). I jak zwykle dziesiątki innych rzeczy.

Aha, ściągnijcie jeden z niewielu niewkurzających świątecznych numerów, czyli anonsowany przez nas wczoraj na twitterze I Do Not Care For The Winter Sun Beach House. Oni mają taki rok, że wszystko im wychodzi.

Thank you Dënver!



środa, grudnia 15, 2010

Wideo dnia #160



Chłopię i dziewczę przy fortepianie. Skojarzenia? Romanse na dworze, zaliczenie z rytmiki, Pianistka Jelinek i Haneke albo świńskie intro CK Dezerterów, itd, itd. itd. A teraz jeszcze oni - chilijski zespół Dënver - w tej perfekcyjnej harmonii hebanowo-słoniowego paradygmatu.

W momencie, kiedy w Chile odkryto ptaka giganta i roje pszczół morderczyń, pojawienie się tamtejszego Bird & The Bee wisiało w powietrzu, no bo w sumie por kie nie? Był odwiert najczystszego latinpopu o imieniu Javiera Mena, może być indiepopowy duet z bardzo chwytliwym, a jednocześnie miłym w dotyku albumem. Wszystko tanecznie zabarwione i nakazujące pilnemu autorowi odstawić pracę tłumaczeniową oraz naukę kolokwialną i pisać notkę polecającą. Dënver nie osiągają może poziomów wdzięku Inary i Grega, nie szumią może tak przyjemnie jak opisywane wczoraj Aias, ale z pewnością ich kompozycje czepiają się ucha jak niewierni górnicy podziemi. Spotkałem w życiu jedną Argentynkę i jedną Chilijkę, Argentynka bardzo fajna, Chilijka wręcz przeciwnie. W tegorocznym pojedynku muzycznym jest jednak 2:0 dla wąskich, a na horyzoncie nie widzę żadnego Messiego za wiosłem. Jak tak dalej pójdzie, schodzony włoski disco but może otrzymać nową grubą sznurówę.

Gramy wideo w stylu Zabriskiego do jednej z piosenek roku:



wtorek, grudnia 14, 2010

Wideo dnia #159



Uh, what a day that was - nie dość, że 31. rocznica London Calling, to jeszcze nowi artyści na PS11, a wpadnie między innymi Twin "zgól wąsa" Shadow! No i cóż, teraz wygląda to tak:

Aias, Animal Collective, Ariel Pink's Haunted Graffiti, Belle & Sebastian, Blank Dogs, Broadcast, Cloud Nothings, Comet Gain, Dan Melchior und Das Menace, Das Racist, Emeralds, The Fiery Furnaces, The Flaming Lips, Fleet Foxes, The Fresh & Onlys, Games, Gang Gang Dance, Half Japanese, John Cale & Band + Orchestra perform PARIS 1919 live, Julian Lynch, Male Bonding, Mercury Rev perform Deserter's Songs, Mogwai, The National, Papas Fritas, Pulp, Sonny & The Sunsets, Suicide, Swans, Triángulo De Amor Bizarro, Twin Shadow, The Walkmen.

Znów więc trzeba jechać, bo jak powiedział dziś klasyk pączuś - trzeba rozstrzygać na korzyść, a nie rozstrzygać na niekorzyść. Wklejamy świetne Barcelońskie Aias - artystki, które grają coś więcej niż tylko czepliwe The Best Pains of Vivian-Kinney Seksu Jihen i znakomicie oddają charakter dziewczyńskiego szczepu i barcelońskiego terroir.



myspace

środa, grudnia 08, 2010

Wideo dnia #158



We wczorajszym raporcie z muzycznych pętli zapomniałem wspomnieć o płycie-wibrującym jaju, czyli nowym darmowym Girl Talk. Nie wiem jak to się stało, biorąc pod uwagę fakt, że po pierwszych przesłuchaniach włączyłem sobie oryginalne Mr. Blue Sky (tak, w tę pogodę) i czegoś mi w tym numerze brakowało. Czegoś mi brakowało w pieprzonym Mr. Blue Sky Electric Fucking Light Orchestra. No i jak to świadczy o płycie? No? No pytam siebie. Well, I ask a psychopath, I get that kind of an answer.

Ogólnie to niby tylko wirtuozeria rytmu, timingu i doboru, ale wychodzi z tego rozrywka na najwyższym poziomie. Chyba nie aż tak dobra jak na Feed the Animals, ale... Ten pan to wikileaks popkultury. Ucho mam nadwyrężone jak łapa, która przedawkowała kaledojskop, bo oto po raz kolejny Gregg 'lawsuit waiting to happen' Gillis pierdolnął muzyczną jolkę roku. Hasło nadsyłajcie na adres Sądu Najwyższego.



PS No a to to już w ogóle: http://alldaysamples.com/

wtorek, grudnia 07, 2010

Wideo dnia #157



Dobry wieczór! Śnił mi się ostatnio rewelacyjny koncert starego dobrego islandzkiego składu múm w Proximie, po którym (na jawie, nie we śnie) muzycy pobazgrali (mówiłem już o tym?) i oddali nam swoją najlepszą płytę (nie Yesterday i nie Finally, chociaż obie świetne, szczególnie We Are No One), a mianowicie Summer Make Good. Ten album to pasjonująca wypadkowa pomnika odkrywców (wiem, że jak powiem "muzyka Lizbony naprawdę niedługo" to i tak nie uwierzycie), opowieści taty muminka (na jego ogon), starych filmów (found soundage) i jakiegoś cudownego teen dreamu rozpoczętego chuchnięciem w puderniczkę aksamitnej (patrz: Air i Sofia Coppola) nastolatki.



Poza tym ostatnio na uszach nowy dobry solowy Avey Tare, makarony z dwóch pierwszych płyt New Pornos, nowa EPka naszego Luisa Costy, o której na pewno napiszę, a w częstych przerwach przypomniana sobie niedawno niezwykle chwytliwa piosenka o religijnych dylematach młodej szwedzkiej onanistki. Dobranoc!

niedziela, grudnia 05, 2010

Wideo dnia #156



Właśnie dostałem od Oli smsa, że piątego maja dwa tysiące jedenaście ukaże się nowa płyta Lamb! Znów więc przy świetle choinkowych lampek będziemy łamać się jajkiem i wypatrywać nadejścia baranka. A poniższa zajawka pod tytułem Strong the Root już gładzi uszy świata:



Lamb - 5 - strona oficjalna

czwartek, grudnia 02, 2010

Wideo dnia #155



Nie dość, że podium Aladdin Sane, że mocarny Kabuki look, to jeszcze całkiem dziarsko się przy tym odśnieża. Crack, baby, crack!



PS edit: A nadexxpresja Albarna sprzed kilkunastu dni to nadal miła zimowa ofiara. Cho no cielę do domu.

sobota, listopada 27, 2010

Wideo dnia #154


Chłopaku! Dziewczyno! Wstawcie się!

Pierwszą stałą warstwę śniegu świętuję zazwyczaj głośnym odtworzeniem piosenki otwierającej długogrający debiut Arcade Fire, ale dzisiaj to długogrający debiut artystek tworzących Warpaint rozbrzmiewa zapętlony w moich uszach. A razem z nim świetny cover centralnego punktu Scary Monsters (and Super Creeps).



środa, listopada 24, 2010

Wideo dnia #153



Tradycyjnie lubując się w anonsach po raz kolejny zapowiadamy ranking utworów Waitsa. Po aktualnym wyborze z Toma - to jest przyrepeatowaniu Mule Variations i w trakcie ciągłego wyznawania skończonego dzieła Black Rider - czas na zadymiony knajpiany protest-album po antytoniowym piętnastym listopada. Nighthawks at the Diner z okładką inspirowaną malarzem, którego obrazy można oglądać w madryckim muzeum, o którym wspominaliśmy już w związku z The Clientele. Platinum blondes and tobacco brunettes. Lite another cigarette.



PS A do listy na 2011: EPka Dum Dum Girls (z piękną okładką i coverem The Smiths) oraz nowa PJ Harvey (ze stories from Kongresowa w pamięci).

niedziela, listopada 21, 2010

Wideo dnia #152



Dzisiejszy bezobrazowy klip dnia na: pogodę pod psem, wypełnienie ciszy wyborczej, jako dodatek do przewodnika po Guinchu i zapowiedź lizbońskiej playlisty miejskiej, w której również będzie tropikalnie.

Odsłuchy Strawberry Fields Forever jako jeden z kamieni węgielnych całego ruchu, eksperymentalne odjazdy i gry słowne "odkrytego" przez Davida Byrne'a Toma Zé, harmonie i kompozycyjna lekkość Os Mutantes, przebojowość Jorge Bena, seksowne i zwiewne wykony Gal Costy - wszystko to wspaniałe Beatlesowskie ślady tropikalizmu, ale jednym z najbardziej ruszających momentów jest chyba odśpiewany przez Caetano Veloso fragment Revolverowskiego For No One. Jako intro do Superbacany, na koncercie zagranym z Gilberto Gilem i utrwalonym na płycie Barra 69 z koszmarną jakością dźwięku. "Ostatnim" tropikalnym koncercie, który tych dwóch artystów grało za pozwoleniem wojskowych władz, by zarobić na "dobrowolne" opuszczenie kraju.

The day breaks / your mind aches

Caetano Veloso & Gilberto Gil - Superbacana (live, Barra 69) by lazysunbathers

PS You can't change the world But you can change the facts. Itd. Głosujcie!

piątek, listopada 19, 2010

Wideo dnia #151 [Psss! PS11!]



Nie dość, że potwierdzili ich:

Animal Collective (to będzie nasz trzeci raz i pierwszy po pawilonie), Ariel Pink's Haunted Graffiti (może tym razem bez przegrzania, na pewno po najlepszym albumie), Belle & Sebastian (po raz pierwszy, po raz...), Broadcast (tak!), Fleet Foxes (tak tak tak!), John Cale & Band + Orchestra perform PARIS 1919 (no urra, najpierw Nico, a teraz cała najlepsza płyta), Mercury Rev perform Deserter's Songs (! !! !!!), Mogwai, Pulp (jak zobaczyłem to, chwytając darmowy internet w lizbońskim FNACu, to ruchome schody się pode mną ugięły), Suicide, Swans, The Fiery Furnaces, The Flaming Lips (czyli jednak zaległości z OFFa 2010 zostaną nadrobione) i The National (hmmm, patrz niżej?)...

to jeszcze uruchomili Primavera TV i zaczynają od:



THE CONCERT OF PAVEMENT AT THE SAN MIGUEL PRIMAVERA SOUND 2010. Qualified by the band itself as the best show of their comeback tour, a concert in which the Stockton band play the hits of their extensive discography ("Shady Lane", "Cut Your Hair", "Gold Soundz") without forgetting to rescue some hidden gems.

>> oglądaj <<


PS A wideo 151,5 to nowy klip Arcade Fire do Suburbs.

poniedziałek, listopada 15, 2010

The National - Ars Cameralis, Chorzów - 13.11.2010



Runaway
Anyone's Ghost
Mistaken For Strangers
Bloodbuzz Ohio
Slow Show
Squalor Victoria
Afraid Of Everyone
Available
Cardinal Song
Conversation 16
Sorrow
Apartment Story
Abel
Daughters Of The Soho Riots
England
Fake Empire

Tribute to Henryk Mikołaj Górecki
Start A War
Mr. November
Terrible Love
Vanderlyle Crybaby Geeks (acoustic)


zdj.: Joanna 'frota' Kurkowska/wp.pl

O! To będzie teraz moja ulubiona piosenka The National - pomyślałem - ta, w trakcie której Matt Berninger usiadł krzesło w krzesło z nami, a przecież takie atrakcje nie były naniesione na plan widowni Teatru Rozrywki. Miały więc pospadać z tronu wszyskie Secret Meetingi, Apartment Stories i Gospele, Lucky You z EPki Virginia miało opuścić lokal. Co znowu za Slow Show, Mr. November, jakie Driver, Surprise Me czy dziesięć innych aktualnie repeatowanych? Teraz mam, hm, no i właśnie - co? I chociaż mi sprzyjał ten wieczór mglisty i ta noc bezgwiezdna, jakże ukocham nową piosenkę _ jeśli jej nie znam? Gdzieś 2/3 koncertu, pierwsze chyba wyjście Berningera wgłąb strefy krzesełkowej, prawy 2/3 rząd? No nic, nie pamiętam i coś czuję, że gdyby nie nagranie z Trójki i setlist.fm białe plamy byłyby jeszcze większe.

Te podkreślające najlepsze partie linii melodycznej aranże, możliwość żywego doznawania perkusji wyrośniętego Lennona, wszystkie "Matt lost it" wywalały spore kawałki tego bardzo dobrego koncertu w kosmos. Hitler dowiadywał się, że jadło i KDT otwarte, że matematyka jednak nieobowiązkowa, że Hello! Kitty! Niby nie powinienem być zaskoczony, bo przecież wykon pod namiotem Benicassim był wielki jak świebodziński dżizus kurwa ja pierdolę, ale... Fakty są takie, że kameralis miejsca, trzy dzwonki, składane fotele, sekcja dęta, loty Matta, teatralność tej muzyki (Boxer!), techniczna profeska - wszystko to tak i wszystko na tak. Sieć podopowiadała, co będzie grane, ale co szkodzi irracjonalnie zdziwić się i ucieszyć po wyrywającym wejściu Available - najlepszego numeru z Sad Songs For Dirty Lovers? "Love song full of hate?" No tak, ale to chyba definicja połowy piosenek braci brothers i Berningera.


zdj.: Joanna 'frota' Kurkowska/wp.pl

The National szyli przedwczoraj bez chwili zadyszki. Nawet przydługie rozmowy (takiemu choćby Shieldsowi słów starczyłoby na trzy trasy) ze wspaniała chorzowską publicznością nie naruszały atmosferu. Zagrali z wygarem dobrą setlistę z momentami. Soho Riots w najsmutniejszej wersji jaką słyszałem, mocarny jak zawsze Mr. November, Fake Empire, dalej Anyone's Ghost + Conversation 16 - Sorrow - chyba najlepsze wykonania z nowej płyty, razem z kończącym koncert akustycznym, ogniskowym Vanderlyle Crybaby Geeks. Udała się nawet ryzykowna improwizacja poświęcona pamięci zmarłego dzień wcześniej Henryka Mikołaja Góreckiego, a czający się patos dostał drzwiami po gębie uwagą Berningera o "cyckach i cukierkach."

Wspomniałem o swego rodzaju bliskości klimatów: muzyki zespołu i przestrzeni, w której odbywał się koncert i ta uwaga wymaga uzupełnienia. Na płaszczyźnie płyta-odbiorca piosenki The National są bardzo szczere, dosadne i natychmiast wchodzą w burzliwe reakcje z zastanym u słuchacza stanem emocjonalnym. I oni przekładają możliwie dużą część tych emocji na scenę, tak więc teatralność w tym przypadku to elegancki noir i wymuskane brzmienie, nie rutyna i recytacja. Jest taka scena w Black Adder, kiedy głupawy książę (najlepsza chyba rola Lauriego) widzi na scenie aktora, który leży udając nieżywego. Na uwagę "panie, to tylko przedstawienie" odpowiada "mówiąc panie, to tylko przedstawienie nie nakarmisz dziatek, które osierocił!" Tak właśnie było na The National, można się było zapomnieć.



nagranie z Trójki: tutaj | edit: + nagranie z innego źródła

środa, listopada 03, 2010

Wideo dnia #149 [+ pierwsze zapowiedzi 2011]



No dzień dobry!

Witamy przed wywczasem (w związku z nim zapowiadamy kolejną miejską playlistę), po nowości zapraszamy pod kreskę, a teraz gramy nowe wideo do Terrible Love The National. W klipie m.in.:

- nietrzeźwiejący lider,
- ole olek, czyli wiec-koncert na pocieszenie po dzisiejszych wynikach USA-wyborów,
- Matt i fanki jak z napisów po Jerrym Springerze,
- ożywiona okładka debiutanckiej płyty,
- przesłanie na bananie
- i oczywiście zapowiedź listopadowych Katowic (+ lutowych koncertów w Krakowie i Warszawie).





ŚWIEŻE PRZESŁUCHY:

- wspomniany w relacji z 1. AFF zespół Jarmuscha - The Del-Byzanteens, czyli coś więcej niż tylko muzyczna ciekawostka - rytmicznie i w klimacie czarnego ogryzka Nowego Jorku ; nic wielkiego, prosto i mroczno, do zapamiętania nie jako całość, ale fragmentami jak najbardziej. Prawie jak w żarcie z "Inaczej niż w raju" - Here, let me tell you a joke, all right? There's three guys, and they're walking down the street. One guy says to the other one, "Hey, your shoe's untied." He says, "I know that." And they walk... No... There's two guys, they're walking down the street, and one of them says to the other one, "Your shoe's untied." And the other guy says, "I know that." And they walk a couple blocks further, and they see a third friend, and he comes up and says, "Your shoe's untied." "Your shoe's un - " Aaah, I can't remember this joke. But it's good.


Muzyczne dokonania Jarmuscha można porównać do filmowych Waitsa - tylko odskocznia, ale mimo wszystko warta zachodu.

- dalej - nowości - świetna okładka, ale słaba płyta, czyli Clive Tanaka i jego orkiestra. Konkurs na znak kanji przedstawiający chillwave odwołany.

- poza tym Margins - miałki solowy Paul Smith. Spory zawód, bo tak go lubimy za dwa pierwsze Maximo, fragment trzeciego, pląsy na Summer of Music i wyznawanie Fitzgeralda.

Głowę bym dał, że było coś jeszcze, ale nawet jeśli, to na pewno średnio ciekawe. 2010. wypstrykał się z dobrych płyt. Jeszcze dwa pełne miesiące, a tu jaja puste i najwyraźniej zimową porą czeka nas dyskusyjny klub muzyczny (też dobrze!), bo najciekawsze zapowiedzi (oprócz Pandy, którego nie ma i nie ma) wpisujemy już w nowy kalendarz.

2011 - CZEKAMY:

- styczeń - Destroyer - Kaputt,
- styczeń - The Decemberists - The King Is Dead











- styczeń - Hercules & Love Affair - Blue Songs,
- styczeń - Iron & Wine - Sam Beam niczym San Epid radzi: Kiss Each Other Clean,
- luty - Cut Copy - Zonoscope,
- Valhalla Dancehall - British Sea Power,
- Live Fantastic (oj, prawda) Man Man,


zdj.: Amanda Bruns

- Vivian Girls - Share the Joy,
- & our fav fake japs - Fujiya & Miyagi - Ventriloquizzing.

Wszystkie "ej, wy, a co z..." mile widziane, a tymczasem I got three passports, a couple of visas, więc do przeczytania w miejskiej playliście!

wtorek, października 26, 2010

1. American Film Festival - relacja



- I never bothered you. You want to kill me. I devoted my life to you. To movies. To music. To theater. I'm 17 years old. I like sex. I like to turn people on. And that's what the theater is: sex. It's like getting laid.
- Um, what did you do to her?

Opening Night


I skończył się nam niestety festiwal, a wielka szkoda, bo już zaczynały się objawy zbliżone do tych nowohoryzontowych - reżyserowanie we śnie, filmy na jawie, masowe squatowanie kinowych przestrzeni. Czy impreza się udała? Noo raczej! Grupa uczniów, która przybyła do Heliosa na "ej, co jest, Piranię 3D!" nie potwierdzi tej tezy, ale jak powiedział pewien bardzo prosty bohater filmu Cassavetesa: "prości ludzie to zakała tego świata!"

A poniżej kilka słów o każdej z festiwalowych sekcji, zaraz potem jedziemy chronologicznie.

HIGHLIGHTS i POKAZY SPECJALNE - teoretycznie największe hity, duże sale, pocieszenie dla niepocieszonych, odartych na 5 dni z centralnie położonego multipleksu,
SPECTRUM - duże nadzieje i spore rozczarowanie, przegląd filmów w większości średnich + zasłużone zwycięstwo dobrego Winter's Bone i dwie szokujące porażki,
AMERICAN DOCS - rewelacja, najlepsza sekcja festiwalu, filmy fascynujące, świetnie zrobione, porywające bardziej niż większość filmografii pięknej,
ON THE EDGE - dla hardkorów z Nowych Horyzontów i na odtrutkę po wspomnianych dennych momentach Spectrum,
DEKADA NIEZALEŻNYCH - nadrabianie zaległości,
ZAGRAJ TO JESZCZE RAZ, SAM - klasyka wielkoformatowa na wielkim ekranie, kino elementarne,
JOHN CASSAVETES - filmy często niesłychanie drażniące, dziwne, czasem fantastyczne, zawsze spite i spalone.

ŚRODA - 20.10



OBYWATEL KANE 10/10

26 lat, 25 + 1. Tyle lat miał Orson Welles w 1941. - roku powstania Obywatela Kane'a - filmu totalnego. Jedno Wam powiem: Rosebud.

WYTRYCH 5/10

Zupełnie niezrozumiała nagroda Next na ostatnim Sundance. Komedia romantyczna, która ani razu nie osuwa się w żenadę, ale bawi niezauważalnie nieprzerywając snu.

BLANK CITY 9/10

Świetny dokument o punkowym kinie nowojorskim późnych lat 70. Pożyczane i kradzione super ósemki, opowieści Jima Jarmuscha o supportowaniu przez jego Del-Byzanteens m.in. New Order + na marginesie, a mimo to przede wszystkim - genialni Television i Talking Heads na scenie CBGB's.



KOBIETA POD PRESJĄ 5/10

Pierwszy film Cassavetesa, który widzieliśmy. Porucznikowi Colombo oko lata między męczącą pracą a jeszcze bardziej męczącą, psychicznie chorą żoną. Niewątpliwie jeden z najbardziej irytujących obrazów jakie pamiętam, z masą szaleństwa, napięcia niezamierzonego komizmu. Podobno wielkie dzieło, z którym jednak nie złapaliśmy żadnego kontaktu.

DŹWIĘKI REWOLUCJI 6/10

Niezły, choć najsłabszy z widzianych przez nas dokumentów. Interesująco, ale z męczliwym patosem o muzyce zaprzęgniętej do walki. Fajne piosenkowe przerywniki (The Roots!), mimo późnej pory bez zmrużenia oka.

CZWARTEK - 21.10



ZABRISKIE POINT 7,5/10

Przekombinowany Antonioni wciąż urzeka, ale bez porównania mniej niż w genialnych czarno-białych początkach czy klasykach takich jak Zawód: reporter czy Powiększenie. Choć upajanie się kamery końcową bonanzą faktycznie bezcenne.

CIENIE 7/10

Debiut Cassavetesa - bardzo zabawna, świeża i soczysta improwizacja oraz kluczowa uwaga drugiej połowy redakcji LTB, że film w czerni i bieli to nienajlepsze medium do podejmowania tematu segregacji rasowej.

ZAPADA NOC 6/10

Koszmaru rasisty ciąg dalszy - film obyczajowy z mocnym społeczno-rasowym kręgosłupem. Niezłe, dobrze zrobione.

THE KILLER INSIDE ME 5/10



Wyczucie seksualności Winterbottoma nadal na najwyższym poziomie (9 Songs!) - Alba i Hudson w aranżu sado-maso-noir to estetyczne szczyty. Do tego świetna rola Casey'a Afflecka, który w każde "sir" i "ma'am" pakuje tony szaleństwa i patologii. Co z tego jeśli głównym środkiem wyrazu tego niekonsekwentnego thrillera jest nieuzasadnione okrucieństwo. Efekciarska średniawa, spore rozczarowanie.

SYNEKDOCHA, NOWY JORK 8/10



Dream team - Kaufman i Hoffman (czytaj: nasi) w fantastycznej, zabawnej, ruszającej opowieści o wszystkim. Film łączy twórcze cierpienia bohatera Adaptacji, multiplikację Malkovicha i epicki lot Eternal Sunshine of the Spotless Mind, a Kaufman po raz pierwszy sprawdza jak to jest reżyserować obłędny scenariusz Kaufmana. Jak słusznie zauważa Jan Topolski "wszechogarniająca metafora (...) wielki film, do wielokrotnego oglądania."

PIĄTEK - 22.10



BRZDĄC 10/10

Człowiek z płaskostopiem tak wielkim, że kiedy wychodzi z wanny i staje mokrymi stopami na kafelkach, ktoś musi przyjść i rozhuśtać go, by mógł wyjść z łazienki. To z Twarzy, ale brzmi jak z tekstu o Chaplinie. Wyżyny slapsticku, niecała godzina magii kina.

THE WRECKING CREW 9/10

A to kolejny muzyczny dokument, tym razem o grupie muzyków z Los Angeles, którzy grali różową panterę, mission impossible, Good Vibrations, numery Sinatry-taty i Sinatry-córki, którzy nawymyślali mnóstwo klasycznych motywów, nagrywali zabójcze numery w zabójczym tempie i nie są podpisani pod swoimi największymi dokonaniami. Szokująca muzyczna historia extrasów do wynajęcia, którzy współtworzyli większość Waszej ulubionej starej muzyki. Pasjonujące.



There's a Bergman film in the neighborhood.
I don't feel like getting depressed tonight.

Faces


PREMIERA 8/10



Cassavetes inspirujący Almodovara, a sam czerpiący z Bergmanowskiej teatralności filmu. Gena Rowlands w bardzo sugestywnej roli wiecznie pijanej, obłąkanej gwiazdy + sam Cassavetes na szczytach swojego aktorskiego talentu.

CHŁOPAK DO TOWARZYSTWA 1/10

Koszmarek. Niesłychanie zły film na poziomie Śmiechu warte. Absolutna kaszana scenariusza, żenujące postacie, fatalne aktorstwo. Cytowany Fitzgerald przewraca się w grobie za każdym gównianym gagiem. Jakim cudem wyświetlano to na festiwalu?

ISKRA BOŻA 6/10

Found footage na cześć opowieści o Frankensteinie. Klimatyczne, ze świetnym początkiem (dwie pierwsze czarno-białe sekwencje) i hipnotyczną muzyką. Jak zestaw wyjątkowo udanych wizualizacji do Waszego music playera.

SOBOTA - 23.10



TWARZE 9,5/10

Nasz zdecydowany faworyt całej retrospektywy Cassavetesa. Czarno-biały, wybitnie sfilmowany, bardzo ciekawie skomponowany, ale przede wszystkim prawdziwie wstrząsający i bolesny film. Do wydania na DVD i dodawania do białych ślubnych kozaczków.

SZCZĘŚLIWY POETA 3/10

Kolejne męki na bakier z konsekwencją wydarzeń. Oprócz tego słabe żarty, słaby scenariusz, kiepskie wykonanie i tylko to wege-żarcie apetyczne.

DWÓCH ESCOBARÓW 9,5/10

Zasłużony zwycięzca sekcji dokumentów. Film o narkotykach, piłce nożnej, okrucieństwie, uwielbieniu i nienawiści mas. Słusznie porównywane do Szekspirowskiej tragedii epickie, trzymające w ciągłym napięciu dzieło. Również dla futbolowych ignorantów (Hiya!), bo chodzi tu głównie o stany krańcowe emocji. Obowiązkowo i wielokrotnie.

PLEASE GIVE 7,5/10



Wsparcie dla słabego Spectrum przyszło z działu Highlights. Tak wyobrażaliśmy sobie sekcję przeglądową. Nicole Holofcener o kobietach na Manhattanie. Inteligentnie, zabawnie, zręcznie i z urzekającą na potęgę Rebeccą Hall.

MUZYKA DLA TRUPOSZY 2/10

Zapowiadało się dobrze i to powinno nas zaniepokoić. Niezrozumiały gniot, irracjonalne próby wypełnienia go emocjami i ból zmarnowanego pomysłu. Jedyna zaleta - oryginalny tytuł All My Friends Are Funeral Singers - zniknęła in translation.

NIEDZIELA - 24.10



RIDE, RISE, ROAR 9/10

Trudno robić dokument o Byrnie po najlepszym muzycznym filmie w historii, jakim bez wątpienia jest Stop Making Sense (I have a tape I want to play). Ride, Rise, Roar to jednak trochę inna bajka - zapis trasy po płycie Everything That Happens Will Happen Today duetu Byrne/Eno. Od razu widać, że 1) niezmiennie wysoka forma geniusza nie spada, 2) Byrne'a nadal bardzo interesuje sceniczna choreografia. Znakomity koncert i materiał, którego nie można było zepsuć.



PS A na dodatek - najlepsze wykonanie Air jakie słyszałem!

Blondes! What is it with you blondes? You all have some Swedish suicide impulse, huh?

Minnie and Moskowitz


MINNIE I MOSKOWITZ 5,5/10

Naciągana odpowiedź Cassavetesa na gatunek screwball comedy. Gena Rowlands i Seymour Cassell w roli kartofla z wąsem w podkówkę. Dość absurdalna historia tuszowana przykrym przesłaniem. Niczym całkiem znośny popołudniowym film na TCMie czy innym Universalu.

TARNATION 7,5/10

Tarnation, czyli nadrabiamy erowe zaległości. Debiut Jonathana Caouette - Takiego pięknego syna urodziłam w wersji dla hardkorów - bolesny, ale bardzo zgrabnie zrobiony family portrait, ekshibicjonizm podniesony do rangi sztuki ze świetną ścieżką dźwiękową.

WINTER'S BONE 7,5/10

I na koniec zwycięzca sekcji Spectrum (łatwe zadanie) i tegorocznego Sundance (trudniejsze zadanie), czyli Do szpiku kości Debry Granik. Film, któremu stylistycznie i fabularnie bardzo blisko do Frozen River Courtney Hunt - obrazu, który również spodobał się na festiwalu w Utah (główna nagroda jury Sundance w 2008 roku). Zimne, nieprzyjemne, szorstkie Missouri, wszystkie odcienie szarości, same najbrzydsze państwa świata i misternie tkana atmosfera strachu. Dobre zakończenie festiwalu, który pokazał mnóstwo dobrego, przede wszystkim dokumentalnego, kina amerykańskiego.

See ya za rok, szwagry!

poniedziałek, października 18, 2010

Wideo dnia #148



Uh-oh. Uh-oh. Here we go again. Dzisiaj zapowiedź anonsowanego już wcześniej American Film Festiwalu i relacji zeń - wyreżyserowany przez Jima Jarmuscha teledysk do najlepszego numeru z Little Creatures. Do przeczytania w przyszłym tygodniu!



środa, października 13, 2010

Wideo dnia #147 (notatki z przesłuchania [8] - nowy Sufjan)


czyli jeszcze mniej muliny, jeszcze więcej dzianiny

Spragnieni długich zdań i powodzi nawiasów? No to: zniesmaczony nowym Belle & Sebastian (wielka szkoda, ale to płyta dla klas 1-3), zawiedziony dłuogrającym Violens (oprócz otwieracza, który, oj, jest zgładą Polaków) hajpowanym Diogenes Club (żeby nie było wątpliwości - niezła EPka, szczególnie wokal jak metroseksualny Draper, ale bez obiecanej w tytule Holmesowskiej tajemnicy) ; zaspokojony płytą Twin Shadowa (twarz, którą może kochać tylko matka, ale płyta, której nie lubić może tylko dupowata ciotka), nowym Sufjanem (więcej! niżej!) i fantastycznie zrobionym i wydanym remasterem Bona Drag... witam po przerwie!



A działalność wznawiamy właśnie Sufjanem, bo The Age of Adz (album genre-defining and genre-defying jak słusznie zauważa Prefix) to jedna z najmilszych niespodzianek 2010. Zawsze bardzo ceniłem Stevensa (ja cię, Sufjan, bardzo szanuję) za lekkość w pisaniu łaszących się (Stevens Cat?), pozytywkowych piosenek, ale zarówno Michigan, Illinois, jak i pozostałe, niegeograficzne longpleje wydawały mi się przekonceptualizowane. Najnowszego długograja przekoncept nie dotyczy - fakt, jest niby ten Royal Robertson i pięcioczęściowe, zamykające całość Impossible Soul, ale, eee, to płyta człowieka, który chciał stworzyć muzyczną mapę wszystkich stanów Ameryki!

Kameralne, bliskie twórczości Elliota Smitha Futile Devices zaprasza na płytę słowami It's been a long, long time since I've... (seen your smile? beeeep, nie-e, memorized your face). Od razu warto jednak zaznaczyć, że na The Age of Adz Sufjan nie rezygnuje z filharmonijnego eklektyzmu (utwór tytułowy czy Get Real Get Right z baśniowymi smykami w stylu Owena Palletta) i plemiennego baroku w klimacie Tare'owskiej cząstki Animal Collective (Too Much).



Zresztą, najlepsze fragmenty płyty również charakteryzuje kolektywny lot. Now That I'm Older startuje jak Where I End And You Begin, ale po przygrywce mości się w uszach niczym najbardziej przymilające się fragmenty Merriweather Post Pavilion albo słuchany klatka po klatce solowy Panda. Fantastyczny, nie wiem czy nie najlepszy na płycie, I Walked karmi się natomiast podobnym pląsem co Walkabout - duet Lennox-Cox z ubiegłorocznego Logos Atlas Sound.

Cały czas jest to jednak nowy stary Sufjan - szeptane, ogniskowe intro Vesuvius podskakuje na ogniu ciepluchnej elektroniki (the weapons of warmth!), a całość brzmi jak soundtrack do kliknięcia ikony miasta w Cywilizacji czy innych Settlersach. Reszta to: folk, indie, chamber, folktronica (świetne I Want To Be Well) - tak, wszystko bardziej elektroniczne? tak, lepsze? tak. I czy próba stworzenia piosenki totalnej jest zawsze skazana na porażkę? T-tak. A czy wspomniana kończąca album suita Impossible Soul (Auto-Tune, Justin, folkowe dziady, folk-dance, folk-rock, indie-pop, _____) to good try, good try?











No tak, tak!

środa, września 29, 2010

Wideo dnia #146



Nie było nas, był Pablo Diaz, więc nadrabiamy i puszczamy fantastyczny teledysk do najbardziej porywającego numeru 2010. No te vayas a China que alla no tienen cortinas como las que nos escondieron de todo lo demás!

EL GUINCHO | Bombay from MGdM | Marc Gómez del Moral on Vimeo.



PS Waits nominowany do Rock and Roll Hall of Fame!

czwartek, września 23, 2010

Wideo dnia #145



Druga połowa września i 90 pozycji na liście przesłuchanych długogrających 2010. Ze dwie rewelacyjne, kilka świetnych (razem nie więcej niż 10), kilkanaście bardzo dobrych, dużo dobrych/niezłych + gdzieś od połowy listy oblatujące i słabe. Sporo tego, a przecież i tak po sporym ograniczaniu się. Czasy, w których nawet średnie płyty dostawały po kilka przesłuchaniowych szans minęły bezpowrotnie. Rozwój sektora poniżej 5/10 jest duży, ale mało interesujący, gorzej z płytami z półki 6-7 - "jakże niesluchać?", ale cóż, nie da się. Ponad 100 płyt na 365 dni to 1 płyta na ok. 3,5 dnia - nieźle, ale tylko jeśli ponad połowy czasu nie spędza się na słuchaniu staroci. Jakoś jednak dotarliśmy do dziewięćdziesiątki, a poniżej kilka słów o albumie 90/2010, którego słuchałem już od dłuższego czasu, ale który na spokojnie łyknąłem dopiero w ostatnich dniach.



Bardzo zabawne i polskie są opinie, że Ariel - różowy lew boga, retro-król i papa-chillwave (główny nurt tego kierunku faktycznie rozmija się trochę z zakwaszonymi 'radio days' Pinka, ale: - Is it much further Papa Smurf? - Not much further my little smurfs!) - nagrywając Before Today odłączył się od elitarnego (słowo klucz) kontynentu niezależnego indie i wypłynął na wody indie mainstreamowego (oksymorony same się pchają). Teraz już same krótsze zdania, obiecuję.

Pamiętam kolektyw Pinka z czasów niestrawnej dla mnie jako całość Worn Copy, z późniejszego bardzo dobrego The Doldrums, z upalnego koncertu na PS09, z którego napisałem zbyt krótką notatkę. Nigdy jednak, in this day and ej, nie wpadłbym na pomysł takiego podchodzenia do sprawy. Muzyka jest wszędzie, pojawia się w internecie, jest opisywana przez wpływowe media, kiedy 1) jest/staje się dobra, 2) jest/staje się modna. I tak, denerwuje mnie miliardowy wpis w shoutboksie, indie-chłopięta i fanki z fotostory Bravo-Indie, hajpy i antyhajpy, ale, hm, co z tego?

Zespół nagrał najlepszą płytę w swojej historii, sam Pink, jak donosi Allmusic, calls 'Before Today' his first album. Więc o co chodzi? To naprawdę bardzo dobry album, przypominający słuchanie skaczącego przez fale radia przy granicy ze Stanami i Wyspami lat 60./70./80. Już nie na wypadającym radiowym panelu dużego fiata, ale na jakimś przyjemnym "sprzęcie z epoki". Wciągalność na poziomie Odelay Becka, prowadzenie piosenek przez Pinka w stylu Arthura Lee (w końcu zioma z west coast), miksy dance-metalowe, pop-rockowe, harmonie sixties, smoła kolejnej i błyszcząca disco-gała jeszcze następnej dekady. 12 ryzykownych kompozycji bez najmniejszej skuchy i jest tak jak słyszeliśmy w TV -"Ariel, olśniewający rezultat za każdym razem".



PS O, nowa EPka British Sea Power!