czwartek, czerwca 02, 2011

Primavera Sound 2011 (II) - dzień 1. (środa)


PS11 | środa | czwartek | piątek | sobota | niedziela |

Krótko: znowu było wspaniale. Primavera, wbrew naszym nieśmiałym obawom, nie puściła jak przepakowany gołąbek i mimo niesłychanie tłustego składu zachowała swój wyjątkowy, ściśle zorientowany na muzykę charakter. Więcej miejsca, powroty scen starych (Vice z 2008 r. jako nowy Pitchfork), więcej koncertów nad morzem, najgrubsze i do tej pory najładniejsze opaski, uśmiech historii w postaci dwóch świetnych dni w Poble Espanyol, szwankujący system kart i karty nowe - w historii best festival ever - tak przedstawiała się rzeczywistość pozadźwiękowa. A teraz do rzeczy.

NISENNENMONDAI


Trzęsienie dźwięku - to określenie niezbyt elegancko, ale dość trafnie opisuje muzykę japońskiego trio, którego koncert otworzył tegoroczną edycję Primavery. Jeśli dorzucimy do tego fale hałasu otrzymamy opis całkowicie już niedelikatny, za to jeszcze bardziej adekwatny i wiarygodny. Nisennenmondai znaczy “pluskwa milenijna”, w tym przypadku pluskwa podsłuchująca wszystko, co ważne w głośnej muzyce przełomu stuleci. Jako miłośnicy Japonii i dziewczęcych zespołów nie mogliśmy kręcić nosem. Było postindustrialnie, ciężko (ale nie ciężarnie), hałaśliwie, lecz z bardzo pożądaną podskórną melodyjnością. Gdyby nie palące słońce czulibyśmy się jak cudownie przeniesieni na plan świetnego japońskiego dokumentu “We don’t care about music anyway”. Nas jednak muzyka obchodzi, Japonki najwyraźniej też, bo otwarcie stworzyły udane, zajmujące i atrakcyjne.

LAS ROBERTAS


Ile członkiń Las Robertas potrzeba żeby wkręcić żarówkę? Zero. Już dawno wkręciły ją dziewczyny z Vivian- i Dum Dum- Girls. Żart obłędnie śmieszny i dobrze ilustrujący stopień podobieństwa muzyki wymienionych zespołów. Pisaliśmy już o konotacjach numerów Kostarykanek przy okazji recenzji "Cry Out Loud" i nie chcemy przesadnie się powtarzać. Pragniemy jednak zauważyć, że biorąc pod uwagę masę identycznych, zbędnych chłopięcych indie-kapelek, rynek czysto dziewczęcy wciąż plasuje się raczej po stronie niedosytu niż gatunkowej cofki. Brak znudzenia letnio-jeansową, dziewczyńsko-łobuziarską stylistyką potwierdził zresztą ten występ - set bardzo przyjemny, niezobowiązujący i rześki, tym razem idealnie wpasowujący się w warunki meteo.



COMET GAIN

Zdarzają się czasem przykre sytuacje, kiedy godna pożałowania konferansjerka kładzie na łopatki niezły koncert. Na szczęście w przypadku Comet Gain wodzirejska marność idealnie współgrała z kompozycyjną niemocą. Nudy i angielsko zarumieniony ubytek estetyczny.

ECHO & THE BUNNYMEN


Alkohol, papierosy i narkotyki - niektórym łamią karierę (rzućcie nazwiskiem artysty-nieboszczyka, jest duża szansa, że traficie), innym wsypują do gardła gwoździe (Ladies and gentlemen, mr. Tom Waits), jeszcze innym zapewniają wspaniała konserwację głosu. Do ostatniej grupy bez wątpienia zaliczyć można Iana McCullocha, który swoje struny ćwiczył także cynicznym lżeniem znajomych z branży. Praca z szorstkim, rozkapryszonym McCullochem musi być udręką, ekipa techniczna pewnie dybie już na jego życie, dlatego środowy występ Echo & The Bunnymen jawił się nam jako jeszcze cenniejszy niż by się to mogło wydawać. A wydawać się mogło, bo po pierwsze - legenda na żywo w kameralnych (jak na festiwalowe) warunkach Poble Espanyol, po drugie - repertuar - dwa pierwsze albumy, a więc przede wszystkim znakomity debiut - “Crocodiles”. Fakt, szkoda materiału z “The Killing Moon”, ale z drugiej strony nie trzeba było drżeć o obecność któregokolwiek z zawartych na granych płytach utworów. Największe ciary? Wyrżnięte bez zadyszki “Rescue” (czytaj: jeden z najlepszych numerów lat 80.), przypominające surową wersję z Peel Sessions “Villiers Terrace” bardzo sprawnie spięte z coverem “Roadhouse Blues” The Doors czy dwójka z “Heaven Up Here” - stworzone do grania na żywo “With a Hip”. Wszystko to bez trącenia myszką, za to z trącaniem w emocjonalne bebechy słuchaczy.



CARIBOU


No i co? Myśleliśmy, że I will get / what I like … Caribouuu, a tutaj niestety repent. Do tej pory obcowaliśmy z Danielem Snaithem jedynie w stosunkach przerywanych. Fragmenty koncertów i smaczne kąski z przecenianych płytowych całości zaostrzyły jednak nasz apetyt. Pozostając w kręgu wyświechtanej do bólu terminologii kulinarnej (Zakaz publikowania za posługiwanie się frazą “podlane elektronicznym sosem”? [Lubię to!]) musimy niestety zanotować nagryzienie czegoś nie tyle gorzkiego czy skręcającego, co raczej ciepłego, rozgotowanego i przyprawionego nieprzyjemnym nagłośnieniem wysokich tonów. Danie wraca do kuchni, my do domu, przed nami wymagający czwartek.


Wszystkie nagrania i zdjęcia - Louder Than Bombs (chyba, że zaznaczono inaczej).

Brak komentarzy: